Czołówka:
Opis:
Źródło: http://wielopasja.blogspot.com/2017/08/ ... -2017.htmlFabuła skupia na przygodach załogi tytułowego statku Orville, którzy przemierzają galaktykę. Ta zbieranina ludzi i obcych musi zmagać się nie tylko z bezmiarem kosmosu, ale także z bardziej przyziemnymi problemami codzienności. Ich kapitan to Ed Mercer, czyli pechowiec, po rozwodzie, który na siłę stara się udowodnić swoją wartość i napisać nowy rozdział w swoim życiu. Ta szansa nadchodzi wraz z jego awansem na kapitana U.S.S. Orville. Cała sprawa jednak szybko się komplikuje, gdy okazuje się, że pierwszym oficerem jest jego była żona, zaś załoga składa się z ludzi równie doskonałych w swoim fachu, co zakręconych.
Osobiście też nie byłem zachwycony po pilocie - historia była taka sobie, a główny bohater, grany przez samego Setha MacFarlane'a, działał mi na nerwy, bo wplątywał w niemal każdy dialog żarcik. Nie wiem, czy to jego własna wina, czy reżysera, który odpowiadał za pierwszy epizod - Jona Favreau (ten od Iron Mana). Tak, czy owak początek pozostawiał wiele do życzenia. Co mnie jednak oczarowało to jak serial jest zrobiony. Nie da się chyba zrobić bardziej estetycznie nieoficjalnego Star Treka, aby nie złamać praw autorskich . Nie chodzi tylko o uniformy, wygląd wnętrz statków (na ich pokładach jest jasno - wreszcie jakiś normalny kosmiczny SF, gdzie postacie nie siedzą w grobowej ciemności), ale o niedzisiejsze stonowane ujęcia, bez jakiś dziwnych wirujących ujęć, zbliżeń na twarze, filmowania pod kątem podczas rozmów, filtrów (flar ) na obrazie itp. Nawet odcinki kończą się w podobny spokojny sposób, co w ST. Do tego ta czołówka, która brzmi gdzieś pomiędzy intrem Star Trek The Next Genearation, a Star Trek Voyager (polecam porównać sobie muzykę z tym drugim ).
Tutaj warto pochylić się nad efektami specjalnymi, które też są bardzo tradycyjnie, jakby żywcem wzięte z ST - otóż produkcja poza CGI używa tradycyjnych fizycznych modeli statków do tworzenia scen w kosmosie. O ile pierwszy odcinek, jak widać pozostawił mnie z mieszanymi uczuciami, to już drugi epizod o wiele bardziej rokował na przyszłość. Reżyserem tym razem był Robert Duncan McNeill, czyli aktor, który wcielał się w Toma Parisa przez siedem sezonów Star Trek Voyager (wcześniej miał też rólkę jako Nicholas Locarno w serialu Star Trek The Next Generation). Epizod był z jednej strony w klimacie TOS-owego epizodu "Cage" (te ufoki ), z drugiej - podejmował wątek dojrzewania jednego z załogantów do swoich obowiązków, co bardzo wpisuje się w dawną postać graną przez reżysera. Postacie, które w pilocie były tylko chodzącym styropianem próbującym nas rozbawić, teraz w końcu dostały prawdziwe charaktery. Nawet Ed Mercer - grany przez Setha MacFarlane'a - potrafił zachować się poważnie, gdy trzeba. Co więcej producenci dali do zrozumienia, że humor kapitana statku jest nie tylko żałosny dla widzów, ale też dla reszty załogantów (rozmowa z Bortusem). Oznacza to mniej więcej tyle, że główny bohater ma właśnie być takim lekkim życiowym nieudacznikiem, ukrywającym zakłopotanie za humorem. Serial także po raz pierwszy, bez żartów, porusza kwestie różnicy gatunkowej u jednego z załogantów. Widz dostaje bardzo (BARDZO) niezręczną scenę i myśli sobie o nim, jak o niesmacznym żarcie. Problem w tym, że nie pada w tej scenie ani jeden kawał. Tu nasuwa się też kolejna myśl - skoro to nie ludzie, to nie muszą mieć takiego samego podejścia do prywatności i nie musi być to dla nich niezręczne. Właśnie takiego dziwnego klimatu oczekuję po, przynajmniej oficjalnie, parodii Star Treka. Uczucia niepewności, czy twórcy to tak na serio, czy tak dla żartów. Nawet rozwiązanie całego odcinka - choć prostackie - wpasowało się w ten klimat.
I tutaj dochodzimy do moim zdaniem najlepszego, 3. odcinka serialu - wyreżyserowanego przez Brannonę Bragę, który jest także producentem wykonawczym serialu. Kim jest ten cały Braga? Zaczynał jako statysta w Star Trek The Next Generation, aby skończyć jako jego producent wykonawczy, autor niektórych scenariuszy ST (razem z Ronald D. Moorem), także tych filmowych. Był też showrunnerem Star Trek Voyager i Star Trek Enterprise. W pewnym momencie był najważniejszą osobą stojącą za ST. O jego pracach wiele osób ma różne zdanie - jedni go nienawidzą, inni kochają.
Co jak co, ale o klimacie ST to on ma pojęcie. Trzeci odcinek to jak epizod The Next Generation, tylko z elementami humoru (kapitan mówiący teksty, które Picard nigdy nie miałby jaj powiedzieć wobec ważnych person obcej cywilizacji). Podjęty zostaje poważny temat - prawa do oceniania kultury innej cywilizacji - i to naprawdę działa. Nawet, jak są elementy komiczne, to zaprezentowane są one błyskotliwie i można zwalić je na różnice rasowe (podjęcie decyzji przez Bortusa). Uwielbiam scenę, w której przesłuchuje się Malloya. .
Przede wszystkim wszyscy aktorzy brzmią bardzo wiarygodnie jak na sytuację, przede wszystkim wielkie brawa dla Petera Macona, grającego Bortusa i Chada Coleman, grającego Klydena. Macon brzmi w tym odcinku niczym Worf ze Star Trek The Next Generation. Problem, który jest tu przedstawiany, poruszany jest z wielu stron - nie tylko załogantów (m.in. robota), Bortusa, Klydena, rasy Moclusów, ale też z perspektywy prawa Unii (tutejszego odpowiednika Federacji). Jest tu kilka typowych zagrań ze Star Treka - co jest piękne produkcja pozwala sobie w tym względzie na pewną oryginalność. W pewnym momencie kapitan wykonuje w nietypowy dla kapitana ST "odwrót" oddaje przywilej w pewnej sprawie swojej ex. Zwykle taką odpowiedzialność brali na siebie dowódcy statku. Zakończenie odcinka też okazuje się jak najbardziej niespotykane - przy czym nie robi się z niego ogromnej dramy, jaki zrobiłyby seriale dziejące się w realnym świecie. Jedynie te wcześniejsze 10 minut nieco spłaszcza serial - wyszło to zbyt na siłę feministycznie. Byłoby lepiej dla fabuły, gdyby rasa Moclusów nie okazała się tak zakłamana w sobie społeczeństwem. Niemniej jest to dobrze zrobiony, wybalansowany epizod.
Czwarty odcinek to kolejny odcinek w stylu ST. Jak dla mnie nie był tak ciekawy jak trzeci, ale widać, że klimat serialu ustabilizował się i ma ciekawe pomysły. Jedynie może jeden żarcik w stodole był bardzo na siłę. Z drugiej strony zabawna była scena przed drzwiami - pada tekst pasujący nawet do naszej, polskiej rzeczywistości No i pojawia się pewien znany aktor z popularnego niegdyś w naszym kraju serialu .
Podsumowując serial nie bez wad, ale zmuszający do myślenia - coś, co niestety Star Trek Discovery - serial o zbuntowanej mentalnie nastolatce - porzucił na rzecz wybuchów, przedramatyzowanych dialogów, artystycznych scen, radykalnie przedstawianych bohaterów, ogromnej ilości głupot fabularnych, żałosnych Klingonów, niewpisujących się w kanon technologii i wydarzeń. Bezbarwny serial próbujący symulować współczesną telewizje, być drugą Grą o Tron, Breaking Badem itd. Czymś czym nigdy nim nie będzie, bo brakuje mu oryginalności.
Orville za to jest serialem na luzie, dzięki czemu poważniejsze momenty, jeśli dobrze je zawrze się w fabułę, odbierane są tak jak powinny. Jednocześnie głupie zagrania fabularne nie rzucają się tak w oczy, bo to przecież komedia. To nawet pasuje do tego, co powiedział na temat produkcji Seth MacFarlane - ma to być produkcja w stylu kultowego MASH. Poważne tematy ukryte pod płaszczykiem głupkowatego humoru. Na koniec taka ciekawostka - Seth MacFarlane w serialu Star Trek Enterprise Postać dr Claire Finn gra Penny Johnson Jerald - aktorka, która grała Kasidy Yates w Star Trek Deep Space Nine (a także Dobarę z Next Generation) + przewrotne oceny na Metactitic i Rotten Tomatoes Mam wrażenie, że rok akcji serialu - 2418 - nie jest przypadkowy. Fabuła ostatniej chronologicznie produkcji w uniwersum ST - film Star Trek Nemesis to 2379. Takie sugerowanie, co kontynuujemy